czwartek, 7 marca 2013

Gojira - From Mars To Sirius




Zespół: Gojira
Album: From Mars to Sirius
Rok: 2005
Gatunek: Death metal/groove metal/metal progresywny
Czas trwania: 1:06:52

1. "Ocean Planet"  – 5:32
2. "Backbone" – 4:18
3. "From the Sky" – 5:48
4. "Unicorn" – 2:09
5. "Where Dragons Dwell" – 6:54
6. "The Heaviest Matter of the Universe" – 3:57
7. "Flying Whales" – 7:44
8. "In the Wilderness" – 7:47
9. "World to Come" – 6:52
10. "From Mars" – 2:24
11. "To Sirius" – 5:37
12. "Global Warming" – 7:50 

            „From Mars to Sirius” to album francuskiej grupy Gojira wydany w 2005 roku. Trudno powiedzieć, jaki gatunek gra Gojira – jest to coś pomiędzy death, thrash i groove metalem, a głos Joe Duplantiera, wokalisty zespołu, określa się, jako złoty środek pomiędzy punkowym krzykiem a deathmetalowym growlem. 

            Tematyka płyty to środowisko Ziemi. W tekstach piosenek muzycy wskazują na poważny problem dzisiejszego świata, uświadamiają odbiorców swojej twórczości, że świat, na którym żyjemy jest jeden i jedyny w swoim rodzaju. Jeśli zniszczymy ten świat to konsekwencje będą katastrofalne. W piosence From The Sky padają słowa: „I met the dragon in a cave by the mountain. Now I bring the evidence – the beast is alive.” Sądzę, że chodzi o ducha, rozsądek, który ludzkość utraciła wraz z postępem cywilizacyjnym. Przestał nas obchodzić los świata i zamiast podporządkowywać się do świata, w którym przyszło nam żyć, brutalnie wydzieramy dobra Ziemi i tym samym niszczymy naszą kolebkę. 

            Jeśli chodzi o kompozycję muzyczną, na której chciałbym się skupić, to płyta jest jedyna w swoim rodzaju. Nawet, jeśli ktoś nie słucha tego typu muzyki przyzna, że zarówno tematyka tekstów jak i sama muzyka jest godna zainteresowania. Muzyki granej przez Gojirę nie da się jednoznacznie zaszufladkować. „From The Sky” i „Unicorn” to względnie spokojne utwory, natomiast „Where Dragons Dwell” i „Flying Whales” mają świetnie wyważone delikatniejsze partie i ciężkie riffy. „The Heaviest Matter Of The Universe” to ostre granie z niesamowitym groove'em. 

            W „In The Wilderness” tekst opowiada o odnalezieniu planety, na której można żyć (Ziemia nie nadaje się już do zamieszkiwania). Wschodzą i zachodzą tam cztery słońca, rwąca rzeka przecina ziemię, na której rosną ogromne drzewa – innymi słowy, dziewicza i nieskalana przyroda. Bardzo ciekawy utwór.

            „World To Come” to mistrzostwo jednego riffu, który mam wrażenie, że słyszałem dawno temu, długo przed poznaniem Gojiry. No cóż, na pewno mi się wydaje, niemniej jednak bardzo przypada mi do gustu. A tekst typowo utopijny, opis ożywionej i pięknej Ziemi. Może to sen, a może nadzieja na to, że ludzie opamiętają się i spowodują, że środowisko naturalne powróci do świetności. Pamiętajcie dzieci: wpadający w ucho zmyślny riff + piękny tekst = majstersztyk. 

            „From Mars” i „To Sirius”, które niczym „Parabol” i „Parabola” na płycie Lateralus zespołu Tool, tworzą integralną całość. Odchodzą nieco tekstem od głównej konwencji, bo nawiązują do mitu, który w telegraficznym skrócie polega na tym, że na gwiazdach takich jak Syriusz C żyły idealne istoty, które stały się bogami ludzi lub szerzyły swoją cywilizację w reszcie Wszechświata. Inna teoria mówi o tym, że wyrażenie "from Mars to Sirius" wykorzystuje symbole Marsa-wojny i Syriusza-pokoju, co oznaczałoby, że owe wyrażenie znaczyłoby tyle, co „od wojny do pokoju”. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, która wersja jest bliższa prawdy. Nie wiem nawet czy którakolwiek jest prawdziwa. Jeśli miałbym obstawiać to wybrałbym pierwszą, jest nieco bardziej skomplikowana i nawiązuje do teorii spiskowej. W każdym razie są to interesujące utwory i trudno mi je opisać. Polecam posłuchać samemu.

            Album kończy utwór „Global Warming”. Podsumowuje całość płyty, wprowadza klimat fantasy, skłania do przemyśleń i daje nadzieję na dobrą przyszłość. Muzyka w moim odczuciu kontrastuje z tekstem, nie powala. Nie jest to zły utwór, ale są na tym krążku zdecydowanie lepsze. Podobną opinię mam o „Ocean Planet” i „Backbone”. 

            Podsumuję moją recenzję w paru zdaniach. „From Mars to Sirius” to bardzo dobra produkcja Gojiry. Jest świetnie skomponowana, piosenki różnią się od siebie, przez co słuchanie płyty od początku do końca nie nudzi. Moim subiektywnym minusem tej płyty jest to, że mimo zróżnicowania utworów i lżejszych momentów przytłacza swoją ciężkością i mocą. Być może dlatego, że nie słucham na co dzień death metalu i nie przywykłem do takich klimatów. Tak czy siak, polecam płytę fanom mocnego uderzenia, a gwarantuję, że nie będą zawiedzeni.

Wrażenia muzyczne: 8/10
Kompozycja i aranżacja płyty: 9/10
Jakość nagrania: 9/10

Recenzent: Adam „Apoc” Pietrzykowski

środa, 27 lutego 2013

Ayreon - The Human Equation



Zespół: Ayreon
Album: The Human Equation
Rok: 2004
Gatunek: Metal progresywny/opera rockowa
Czas trwania: 1:42:14


CD1
1.   Day One: Vigil – 1:33
2.   Day Two: Isolation – 8:42
3.   Day Three: Pain – 4:58
4.   Day Four: Mystery – 5:37
5.   Day Five: Voices – 7:09
6.   Day Six: Childhood – 5:05
7.   Day Seven: Hope – 2:47
8.   Day Eight: School – 4:22
9.   Day Nine: Playground – 2:15
10.   Day Ten: Memories – 3:57
11.   Day Eleven: Love – 4:18

CD2
1.   Day Twelve: Trauma – 8:59
2.   Day Thirteen: Sign – 4:47
3.   Day Fourteen: Pride – 4:42
4.   Day Fifteen: Betrayal – 5:24
5.   Day Sixteen: Loser – 4:46
6.   Day Seventeen: Accident – 5:42
7.   Day Eighteen: Realization – 4:31
8.   Day Nineteen: Disclosure – 4:42
9.   Day Twenty: Confrontation – 7:03

         „The Human Equation” to album wykonany przez Ayreon ­– projekt muzyczny prowadzony przez holenderskiego muzyka Arjena Anthony'ego Lucassena. Jest to jedna z najnowszych jego płyt, a zarazem jedna z najlepiej ocenianych. W odróżnieniu od innych płyt Ayreon, „The Human Equation” bynajmniej nie opowiada historii tematycznie związanej z science fiction, lecz raczej porusza tematy psychologiczne. Na albumie znajduje się dwadzieścia utworów, które symbolizują dwadzieścia dni snu protagonisty. Każdy dzień ma swoją nazwę, która jest tematem całego utworu.

         Album rozpoczyna się charakterystycznym dźwiękiem aparatury medycznej. Po chwili słychać dwa głosy, męski i żeński – obydwa delikatne, jak gdyby budzące ze snu. I tak w istocie jest, bo główny bohater (James LaBrie z Dream Theater) jest w śpiączce po wypadku samochodowym, a głosy, które słyszy to projekcje jego umysłu. Mamy do czynienia z Najlepszym Przyjacielem, Żoną, Strachem, Rozsądkiem itp.

         Całość albumu to tak naprawdę multum różnych motywów, które świetnie współgrają. Melodie grane na syntezatorach w genialny sposób uzupełniają wokale, z kolei ciężka gitara w tle nadaje całości pazur. Na szczególną uwagę zasługuje Day Two: Isolation, w którym Arjen popisał się wybornym kunsztem kompozytorskim. Wszystko tam ma swoje miejsce, żaden dźwięk nie jest na wyrost. Gdy słuchałem tego utworu po raz pierwszy, autentycznie poczułem ciarki na plecach.

         Nie należy zapominać też o Day Five: Voices i Day Eleven: Love. W pierwszym w krzesło wgniótł mnie ciężki bridge, wspaniale uzupełniony skrzypcami, które cichutko, choć znacząco wtórują gitarze, pod koniec utworu podziwiać możemy legendarne Hammondy.  Natomiast w jedenastym utworze urzekł mnie dialog Irene Jansen i Magnusa Ekwalla, którzy w albumie występują jako odpowiednio Pasja i Duma. Naprawdę nietrudno jest się zakochać w ich głosach, jak na ironię utwór zatytułowany jest właśnie „Miłość”.

         Niestety różowo nie jest, Day Twelve: Trauma nie przypadł mi do gustu. Nie jestem pewien czy to kwestia wokalistów, którzy tu śpiewają czy może melodie mnie nie przekonują, być może wybrzydzam. Growl Mikaela Åkerfeldta rzuca nieco pozytywnego światła na ten kawałek. Potem czas na Day Thirteen: Sign. Nie jest zły, motywy kojarzą mi się z baśniami dla dzieci, wprowadzają klimat bajkowej tajemnicy – to raczej spokojny utwór.

         „Loser” to chyba najbardziej oryginalna piosenka ze wszystkich. Rozpoczyna się dźwiękami didgeridoo, (czym jest didgeridoo mam nadzieję, że każdy wie), a po chwili dochodzi melodia grana na gitarze akustycznej. Arjen nas nie zawodzi, po chwili wprowadza do utworu partię przesterowanego elektryka (które, notabene, na całej płycie są wspaniałe).

”I came here to watch you bleed, oh how I love to gloat
If you had any balls at all, you'd grab me by the throat

You don't even look like me, ha! Not even close!

You're an aberration, some freak...I suppose, loser!”

W piosence dominuje monolog Ojca do głównego bohatera. Ewidentnie nienawidzi swojego syna, co można wywnioskować po powyższym cytacie. Utwór wieńczy wrzask Wściekłości nadający utworowi niebagatelnej energii – paradoksalnie miód dla uszu.

         Płyta kończy się utworem zatytułowanym „Confrontation”, mój ulubiony utwór z całej płyty ex aequo z „Isolation”, „Love” i „Loser”. Protagonista wybudza się ze śpiączki, Żona wraz z Miłością wcielają się w rolę przewodnika, który ma go „przeprowadzić na drugą stronę”. Głosy żegnają go, podnoszą na duchu, motywują do zmiany życia na lepsze. Na samym końcu tego kawałka pojawia się fragment, który zrozumieją tylko fani poprzednich płyt Ayreon:

”The Human Equation program aborted.
Have a nice day.

Dream Sequencer system offline.


Emotions
I remember... ”


Nie chcę zepsuć niespodzianki osobom, które chcą poznać całą twórczość projektu, dlatego powiem tylko, że wiąże się to ściśle z płytą „The Final Experiment”, którą również z całego serca polecam.

Wrażenia muzyczne: 10/10
Kompozycja i aranżacja płyty: 8/10
Jakość nagrania: 9/10

Recenzent: Adam „Apoc” Pietrzykowski

wtorek, 26 lutego 2013

Uriah Heep - Salisbury



Zespół: Uriah Heep
Album: Salisbury
Rok: 1971; 2 w dyskografii
Gatunek: Rock klasyczny/Rock psychodeliczny/Rock progresywny
Czas: 37:59

1. Bird Of Prey
2. The Park
3. Time To Live
4. Lady In Black
5.
High Priestess
6. Salisbury

Recenzja

      Po eklektycznym, zmieszanym z błotem przez krytyków debiucie, "Very 'Eavy... Very 'Umble..." (który jednak zdobył serca wielu fanów) zespół postanowił pozostać przy swoim i nagrać krążek jeszcze bardziej niezdecydowany. Salisbury miksuje niemal wszystkie możliwe cechy rockowej muzyki na przestrzeni 38 minut. Sukces wydawałby się niemożliwy, natura postanowiła jednak być kapryśna i wyszedł z tego całkiem porządny album.
     Wydawnictwo otwiera dobry, ostry i śmiały "Bird Of Prey" z zapadającym w pamięć riffem i psychodelicznymi partiami wokalnym Davida Byrona. Utwór podzielony jest na dwie różne części, kończy się wyciszeniem, standardowo. Po nim następuje bardzo spokojna ballada "The Park". Klimat przeskakuje na art rock, pojawiają się skojarzenia z King Crimson. Piękna melodia, tekst o bezsensie wojny, utwór-balsam dla uszu. Trzeci z rzędu "Time To Live" nie zachwyca, ale nie jest też zły. Standardowa Uriah Heepowa- prawie hard rockowa kompozycja z topornym riffem. Wah-wahowe solówki Micka Boxa w tym utworze mogą kojarzyć się z klekoczącymi gąsienicami jadącego czołgu (okładka). Zakończony wyciszeniem, znowu... Do czwartego utworu mam duży sentyment, jest to też niewątpliwie najbardziej znana pozycja z całego krążka. Folkowa ballada "Lady In Black" urzeka piękną melodią i klarownym głosem Byrona, Skandowany refren pozbawiony słów pozostaje w głowie na wieki. Parafilozoficzny, ale klimatyczny tekst opowiada o ubranej w czarny płaszcz kobiecie, która oświeca podmiot liryczny i sprowadza go z wojennej ścieżki na drogę mądrości. Może być ona aluzją do choroby lub bliskiej śmierci. W uszy rzuca się też wyraźna partia basu, uwydatniona w końcowych partiach utworu. Wyciszenie... tu kończy się strona A.
      Strona B składa się "jedynie" z dwóch utworów: pierwszy to chyba najsłabszy na płycie, króciutki "High Priestess". Aranżacja tak prosta, że zęby bolą, nieco głupawa melodia wokalu i tematyka, już czwarte zakończenie fade-outem. Ale tragedii nie ma. Docieramy do opus magnum albumu. 16 minutowa, progresywna suita tytułowa "Salisbury" to chyba najbardziej dojrzałe, a także moje ulubione dzieło zespołu z całej jego dyskografii. Członkowie zespołu puścili wodze fantazji i znaleźli miejsce na wszystko. Mamy tu epicki, jakby katedralny, orkiestrowy wstęp, z rozbuchanymi klawiszami Kena Hensley'a. Później następuje zwrotka i refren, spokojne, ale dramatyczne, nieco kojarzące się z późniejszym "July Morning". Następna jest część instrumentalna, w ELP-owym stylu, ponownie możemy się wsłuchać w partie basowe Paula Newtona. Tę część kończy wejście chwytliwego motywu klawiszowego, który przeplata się z następną zwrotką i refrenem. W końcu docieramy do ostrej, długiej i przeszywającej solówki gitarowej Micka na wahu. Coś pięknego. Utwór i płytę kończy kolejny refren oraz klimatyczne odpłynięcie. Uśmiech na twarzy przywołuje fakt, że całość tego utworu wykonana jest z akompaniamentem niewielkiej orkiestry symfonicznej. Słodki przepych.
      Płytę podsumowałbym stwierdzeniem "broni się". Jest niespójna, ma wady aranżacyjne i wykonawcze (te wk******ące wyciszenia), ale mimo to wypływa tu geniusz zespołu. No i ma dwa wybitne utwory. Niewątpliwą zaletą jest ogólny zamysł kompozycji- najostrzejsze oblicze zespołu na początku, najbardziej epicki fragment jako apogeum. Późniejszy "Look At Yourself", choć spójny stylistycznie i lepiej wykonany, ale nie ma już tego czaru, którym dysponuje Salisbury. Polecam wszystkim, niezależnie od wielu niedociągnięć.

Wrażenia muzyczne: 10/10
Kompozycja i aranżacja płyty: 7/10
Jakość nagrania: 9/10

Recenzent: Stanisław Cybulski