wtorek, 26 lutego 2013

Uriah Heep - Salisbury



Zespół: Uriah Heep
Album: Salisbury
Rok: 1971; 2 w dyskografii
Gatunek: Rock klasyczny/Rock psychodeliczny/Rock progresywny
Czas: 37:59

1. Bird Of Prey
2. The Park
3. Time To Live
4. Lady In Black
5.
High Priestess
6. Salisbury

Recenzja

      Po eklektycznym, zmieszanym z błotem przez krytyków debiucie, "Very 'Eavy... Very 'Umble..." (który jednak zdobył serca wielu fanów) zespół postanowił pozostać przy swoim i nagrać krążek jeszcze bardziej niezdecydowany. Salisbury miksuje niemal wszystkie możliwe cechy rockowej muzyki na przestrzeni 38 minut. Sukces wydawałby się niemożliwy, natura postanowiła jednak być kapryśna i wyszedł z tego całkiem porządny album.
     Wydawnictwo otwiera dobry, ostry i śmiały "Bird Of Prey" z zapadającym w pamięć riffem i psychodelicznymi partiami wokalnym Davida Byrona. Utwór podzielony jest na dwie różne części, kończy się wyciszeniem, standardowo. Po nim następuje bardzo spokojna ballada "The Park". Klimat przeskakuje na art rock, pojawiają się skojarzenia z King Crimson. Piękna melodia, tekst o bezsensie wojny, utwór-balsam dla uszu. Trzeci z rzędu "Time To Live" nie zachwyca, ale nie jest też zły. Standardowa Uriah Heepowa- prawie hard rockowa kompozycja z topornym riffem. Wah-wahowe solówki Micka Boxa w tym utworze mogą kojarzyć się z klekoczącymi gąsienicami jadącego czołgu (okładka). Zakończony wyciszeniem, znowu... Do czwartego utworu mam duży sentyment, jest to też niewątpliwie najbardziej znana pozycja z całego krążka. Folkowa ballada "Lady In Black" urzeka piękną melodią i klarownym głosem Byrona, Skandowany refren pozbawiony słów pozostaje w głowie na wieki. Parafilozoficzny, ale klimatyczny tekst opowiada o ubranej w czarny płaszcz kobiecie, która oświeca podmiot liryczny i sprowadza go z wojennej ścieżki na drogę mądrości. Może być ona aluzją do choroby lub bliskiej śmierci. W uszy rzuca się też wyraźna partia basu, uwydatniona w końcowych partiach utworu. Wyciszenie... tu kończy się strona A.
      Strona B składa się "jedynie" z dwóch utworów: pierwszy to chyba najsłabszy na płycie, króciutki "High Priestess". Aranżacja tak prosta, że zęby bolą, nieco głupawa melodia wokalu i tematyka, już czwarte zakończenie fade-outem. Ale tragedii nie ma. Docieramy do opus magnum albumu. 16 minutowa, progresywna suita tytułowa "Salisbury" to chyba najbardziej dojrzałe, a także moje ulubione dzieło zespołu z całej jego dyskografii. Członkowie zespołu puścili wodze fantazji i znaleźli miejsce na wszystko. Mamy tu epicki, jakby katedralny, orkiestrowy wstęp, z rozbuchanymi klawiszami Kena Hensley'a. Później następuje zwrotka i refren, spokojne, ale dramatyczne, nieco kojarzące się z późniejszym "July Morning". Następna jest część instrumentalna, w ELP-owym stylu, ponownie możemy się wsłuchać w partie basowe Paula Newtona. Tę część kończy wejście chwytliwego motywu klawiszowego, który przeplata się z następną zwrotką i refrenem. W końcu docieramy do ostrej, długiej i przeszywającej solówki gitarowej Micka na wahu. Coś pięknego. Utwór i płytę kończy kolejny refren oraz klimatyczne odpłynięcie. Uśmiech na twarzy przywołuje fakt, że całość tego utworu wykonana jest z akompaniamentem niewielkiej orkiestry symfonicznej. Słodki przepych.
      Płytę podsumowałbym stwierdzeniem "broni się". Jest niespójna, ma wady aranżacyjne i wykonawcze (te wk******ące wyciszenia), ale mimo to wypływa tu geniusz zespołu. No i ma dwa wybitne utwory. Niewątpliwą zaletą jest ogólny zamysł kompozycji- najostrzejsze oblicze zespołu na początku, najbardziej epicki fragment jako apogeum. Późniejszy "Look At Yourself", choć spójny stylistycznie i lepiej wykonany, ale nie ma już tego czaru, którym dysponuje Salisbury. Polecam wszystkim, niezależnie od wielu niedociągnięć.

Wrażenia muzyczne: 10/10
Kompozycja i aranżacja płyty: 7/10
Jakość nagrania: 9/10

Recenzent: Stanisław Cybulski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz